wtorek, 23 lipca 2013

Hangover in Sabah!


Siedem dni w trasie, trójka chłopa, to jest ja, Randol i JJ. Do tego 250kg elektrycznego pastucha na pace i 30L wyjątkowo cuchnącego prebiotyku dla bydła, który jechał z nami w kabinie. Czyli w kilk słowach - nasza autorska wersja "Kac Vegas 4 - Hangover in Sabah" :D

Kilka dni po moim powrocie z Brunei (i nowiutkim stempelkiem na kolejne 90 dni w Malezji w paszporcie), Randolf oświadczył mi, że za kilka dni ruszamy w trasę. Pamiętacie post o imporcie bydła z Australii? Mój przyjaciel, jako wet odpowiedzialny za dobrostan tych zwierząt miał skontrolować warunki panujące na fermach. Do tego kilkoro umówionych pacjentów w Sandakanie, Lahad Datu i Tawau :)

Wyjazd zaplanowany był na wieczór. Rano bardzo wcześnie wstaliśmy, wszak trzeba było się do wyprawy przygotować. W klinice kilka operacji, jeden szczeniak z muszycą rany. Klasycznie właścicielka nie wiedziała kiedy i jak to się mogło stać :)


Robaki mówią 'sieeemaaa!' :P

Robale został potraktowane sprayem, rana oczyszczona i opatrzona. Właścicielka odpowiednio 'skasowana' za zaniedbanie. Drugi szczeniak nie miał tyle szczęścia... Nosówka...


Te smutne oczka już niedługo przestaną się szklić życiem... Niestety, szczeniaki z tak zaawansowaną nosówką nie mają większych szans na przeżycie... Jasne, można próbować, walczyć, przetaczać surowicę czy nawet eksperymentować ze szczepionką na chorobę Newcastle drobiu. Niestety nie w tych warunkach, nie z tymi środkami jakimi dysponujemy...


Ot codzienne rozterki lekarzy weterynarii..

Wyruszyliśmy zgodnie z planem, późnym wieczorem. Planowaliśmy dojechać tylko do Ranau, to jest kawałek za parkiem narodowym Kinabalu i przekimać się u siostry Randolfa. Grześ jednak bardzo lubi jeździć w nocy... po paru kilometrach, zasiadłem za kierownicą i... jechałem do samego rana :) Serio! Jazda w nocy jest dla mnie odprężająca. Wszyscy śpią, nie ma praktycznie ruchu na drodze, nic mnie nie rozprasza, tylko ja, muzyka w tle i trasa przede mną :) A trasa do Sandakanu (naszego pierwszego przystanku) jest piękna, jedzie się przez wysokie góry (hipsometria do 1500m!). Świt, w górach, w trasie - coś pięknego. Zamglone, chciałoby się rzec zaspane jeszcze góry - uwielbiam! Tak dobrze mi się jechało, że dojechałem aż do Sandakanu na 8 rano.

Na mapce poniżej mniej więcej nasza trasa, byliśmy sporo za Tawau, ale wg. google maps nie ma tam drogi ;) Razem w dwie strony ~1500km!
A - Start, Kota Kinabalu
B - Sandakan
C - Semporna (aka Smell'porna)
D - Tawau


W Sandakanie zamieniłem się z Randolfem za kierownicą. Po śniadanku podjechaliśmy do naszej pierwszej klientki. Bogata pani (lekarz:P) w średnim wieku miała problemy z jej owczarkiem niemieckim - guz w okolicy sutków, podejrzenie nowotworu listwy mlecznej.
Co mnie z początku zdziwiło, całkiem spory odsetek klientów Randlofa, którzy zamawiają jego wizyty domowe, to atrakcyjne kobiety ~30-tki. Robiące karierę, często bizneswoman, nie mające czasu na związki, lub z mężem daleko w delegacji. Hmmm... o szczegóły nie pytajcie, ale młody, nieżonaty wet w Sabah ma całkiem nieźle ;)

To nasza bryka! Autko świetne! Pali niewiele jak na takie gabaryty, pojemna paka, jedyny minus - automat :/ Automaty są dla bab! :P


Kto z Was nie chciałby mieszkać na takim osiedlu na jakiejś tam wyspie, daleko, "w dżungli", wśród dzikusów? :D



Klasa średnia w Malezji ma się bardzo dobrze. Lekarze, prawnicy, menażerowie, właściciele firm - tutaj o wiele łatwiej o karierę 'od zera do milionera'. Na fotce poniżej tajemniczy JJ, czyli kumpel Randolfa, i od niedawna również mój :) Zawodowo policjant.


Po poranku w Sandakanie, i szybkiej diagnozie (jeśli guz zacznie rosnąć, przeszkadzać suce - potrzebna będzie operacja) wyruszyliśmy w dalszą drogę. Mnie się już pomału włączało 'zombie mode' po nieprzespanej nocce:P A że drogi na Borneo szału nie robią, nam się śpieszyło, więc autem jak i usiłującym zasnąć Grzesiem telepało na wszystkie strony.

Tutaj muszę napisać kilka słów o ekstensywnym chowie bydła w Malezji. Jak już pisywałem, prawie 1/3 stanu Sabah pokryta jest plantacjami palmy olejowej. Jest to złoty interes. Z czasem z hektara zyski są milionowe. Od niedawna część specjalistów przewiduje nadchodzące załamanie się rynku oleju, co sprytniejsi plantatorzy, w ramach dywersyfikacji źródeł dochodów postanowili zainwestować w branżę mięsną. W Malezji zdecydowana większość wołowiny pochodzi z Indii. Jest to mięso średniej jakości. Taki psikus, dla hindusów krowa to zwierzę święte, ale to im nie przeszkadza zarzynać setki tys krów miesięcznie... Cóż, mamona nie od dziś jest największym bóstwem. Do tego dochodzi wołowina z Australii czy Nowej Zelandii, jakościowo bardzo dobra, ale szalenie droga.
Pomyślcie, macie ogromne, zielone tereny, plantacje drzew. Macie sporo gotówki do zainwestowania... Czyż to nie jest genialne? To takie dwa w jednym! Ten sam teren, ten sam areał, a uprawiasz na nim i palmy i hodujesz bydełko! Nie potrzebne ci dodatkowe pastwiska, pomiędzy palmami jest wystarczająco wolnego miejsca :) Bydełko jest w miarę samowystarczalne, potrzeba trochę zainwestować w dodatki żywieniowe, zatrudnić kilkoro pastuchów i gotowe. Plan iście genialny :)


Dla mnie plantacje palm to taki ogromny park. Wyobraźcie sobie, że jesteście taką krówką. Słonko sobie radośnie nad waszymi głowami świeci, wy sobie radośnie wcinacie smaczną trawkę w cieniu palm. Nie wiem czemu, ale miałem skojarzenia, że to taka krowia wersja Edenu, rajskiego parku. Cieplutko, fajniutko, wszędzie pełno smacznego papu, wody pod dostatkiem.
Mogą sobie wcinać trawkę, ziółka, masę innych zielonek co tam rosną, liście palm też im smakują. Mogą się wydrapać ze wszystkich stron o palmę. Dosłownie krowi raj!




Oczywiście wiadomo. Nie jest to raj, a zakład produkcji mięsa, ale... Ze wszystkich miejsc, ze wszystkich farm, moim zdaniem krowy tutaj mają najlepsze życie. Szczególnie, że wypas ekstensywny nie jest tak zdynamizowany jak intensywny i zdarzają się stada, gdzie krowy mieszkają z własnymi córkami i nieraz nawet wnuczkami! A nie tak jak w Polsce; 5 lat intensywnego udoju i do rzeźni...



Naszym zadaniem była kontrola warunków zoohigienicznych na fermach. Pracownicy byli niby szkoleni, ale to są prości ludzie bez jakiejkolwiek wiedzy o hodowli. Z resztą już przywykłem do tłumaczenia oczywistych oczywistości ;)


Na zdjęciu smutny relikt, czym było to miejsce kilkanaście lat temu... Kiedyś piękny, dumny las deszczowy, zamieszkały przez tysiące gatunków, dziś monokultura olejowa...


A oto sprawca tego całego zamieszania! Owoce palmy olejowej. Można z nich robić wszystko! Od oleju napędowego, poprzez olej spożywczy po kremy na zmarszczki!


Jedyny ciekawy przypadek - krowa z hipoglikemią poporodową. Sytuacja już opanowana.


Palmy po horyzont...

Nie powiem, mógłbym pracować w takich warunkach ;)




Poza krówkami na plantacjach pałęta się również inne bydełko, bawoły. Kiedyś wykorzystywane jako zwierzęta zaprzęgowe, dziś na mleko i mięso.



Znów trzeba było tłumaczyć zdziwionemu pastuchowi, że zbyt mocno zaciągnięta uprząż wbija się w nos powodując owrzodzenie..



A tak sobie mieszkają miejscowi pasterze i farmerzy. Warunki skromne, ale prawie każdy śmiga na smartfonie, wrzucając nowe fotki na facebook'a... Ach ta globalizacja :P


Wstydliwe, ale bardzo ciekawskie dziewczyny! :)

Fajne prezentacje co można z palm zrobić, oraz o tym jak życie na plantacji wygląda.




Samczyk :D

Najprzeurocze kapciuszki jakie w życiu widziałem! :P

W ramach przerwy od kontrolowania dobrostanu, wybraliśmy się do biura. Randolf obgadywał nudne szczegóły, a ja się wybrałem z obiektywem na zwiedzanie :)
Natrafiłem na lokalną przychodnię. Całkiem ładną, dobrze wyposażoną, z fajnymi plakatami na ścianach :)

Kalendarzyk szczepień :)

Szczeniaczek, a raczej psia młodzieży zabawiający się w gryzienie moich stóp :)

Znów nam się bawołki trafiły. Tym razem w większej ilości! I wiecie czemu z angielskiego są to water buffalo? Odpowiedź macie na pierwszym zdjęciu (hen powyżej)! One uwielbiają taplać się w błotku :)


Jednym z obowiązkowych elementów wystroju pastwiska jest lizawka :) Krówki liżąc ową lizawkę uzupełniają niedobory minerałów. A do tego wyglądają słodziaśnie! :) Om nom nom nom! :)


Kolejny medyczny przypadek. Poznajecie? To jedna z dziewczyn co z Astrali przyleciała. Po zdjęciu nie widać, ale po akcencie od razu poznać, ze to antypody ;)
Miało dziewczę pecha, przewróciło się na nią drzewo w takcie wichury. Cała jest teraz wypsikana sprayem, aby się rany goiły.



Do tego profilaktycznie antybiotyki domięśniowo. Tutaj w wykonaniu dr. Randolfa.

Pełna profeska:P

Taka ciężarówka, a raczej to co na jej naczepie warte jest skromne kilkadziesiąt tys. PLN.

Pierwotnie, podobnie pewnie tak jak większość z Was, myślałem, że plantatorzy, właściciele plantacji to bezduszne koncerny, dla których liczy się tylko i wyłącznie zysk.
Otóż... tak nie jest! Plantacje często stanowią jedyne zatrudnienie w rejonie. I na owych plantacjach można zauważyć... szkoły! Przychodnie! Puby! A nawet organizowana jest liga piłki nożnej pomiędzy plantacjami:


Właściciele plantacji nie tylko wypłacają (skromne) wynagrodzenie pracownikom. Do tego mają oni dostęp do opieki medycznej, mogą posłać dzieci do szkoły, mogą napić kawy w lokalnym barze. Plantacja zapewnia im dom, wyżywienie, płacę, transport, rozrywkę. Taki po trochu lokalny komunizm :P Ale miło jest widzieć, że pracodawca, czy to z pobudek moralnych, czy z czystego dbania o swój interes (szczęśliwy pracownik to dobry pracownik) dba o swoich podwykonawców.


Część druga naszej wyprawy już niedługo! Póki co "przerobiłem" dopiero pierwsze dwa dni ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz