czwartek, 13 czerwca 2013

Kambodża - Tajlandia - Malezja - Borneo



Kilka słów o moich dalszych perypetiach :)
Z Kambodży (siam Reap - 1) nocny przejazd autobusem do Bangkoku (2).
W Bangkoku zatrzymaliśmy się na kilka dni, na obchody Songkran, czyli Tajskiego Nowego Roku. Żadnych autorskich zdjęć nie wykonałem gdyż... na te kilka dni cała Tajlandia zamienia się w jeden, wielki śmigus-dyngus! Uwierzcie mi, nasze bitwy na wodę, ganianie dziewczyn z wiaderkami, czy strażacy sikający po domach, to nic z regularną, bitwą uliczną, która toczy się przez te kilka dni w Bangkoku! Pozwólcie, że podzielę się kilkoma zdjęciami z Internetu, aby choć trochę oddać atmosferę tego czasu :)


Całe miasto spływa tysiącami hektolitrów wody! Z samochodu, na samochód, do autobusu, z autobusu, każdy oblewa każdego! I nikt nie ma prawa się złościć, bo zgodnie z tradycją, oblewany dzięki temu będzie miał szczęście :) Starsi, bardziej tradycyjni Tajowie podejdą do Ciebie, zapytają się grzecznie o pozwolenie na oblanie, po czym wyleją miseczkę wody na Twoje plecy i poproszą Ciebie o to samo :)
Młodzi i turyści nie pytają się o zdanie. Każdy ma być mokry! A samemu muszę przyznać, że to ogromna frajda, wynaleźć kogoś w tłumie, kto jeszcze jest suchy i być pierwszym kto go obleje!

Młodzież i turyści inwestują z karabiny na wodę wszelakiego możliwego kalibru :) Od malutkich pistolecików po bazooki na wodę! Oczywiście wiadra, woda prosto z węża, z kranu też była w użyciu.
Dużo zabawy, dużo śmiechu, zero kłótni czy agresji.


Drugą tradycyjną formą witania Nowego Roku jest smarowanie twarzy glinką. Także każdy jest mokry i umorusany od stóp do głów :)
No i nie powiem, oblewanie, bądź bycie oblewanym to świetny pretekst aby poznać nowych znajomych. My w ten sposób poznaliśmy grupę turystów z Polski, przeuroczą parę z Wenezueli i roześmianą parę z Holandii :) 


Nawet jeden dobry film się trafił na YT :)

Po 3 dniach szaleństwa pora było ruszać w dalszą trasę. Szybki przelot na Langkawi - podróż moimi śladami, dziwne wrażenie :)
Ale fajnie było wrócić na wyspę, spotkać się znów z dr Timem, dr Lesley i pozostałymi znajomymi :)
Do tego reszta ekipy miała nareszcie kilka dni na leżing, smażing i plażing ;)

Na sam koniec 3-tyg szaleństwa, trzeba było odstawić brata na lotnisko w Singapurze (4), skąd miał lot do Polski. Ja planowałem lecieć z Singapuru na Borneo, do Kota Kinabalu. Ale... Singapur to drogie lotnisko, bilet w 1str kosztował ponad 300zł, sprawdziłem loty z innych miast i... lot z Kuala Lumpur, 3 dni później - 70zł! (108zł razem z bagażem i opłatą za płatność kartą)! Na Borneo! Za 100zł! Szaleństwo!

Także dzień później, już sam, bez brata pojechałem stopem do Kuala Lumpur (5) (trochę miałem zabawy, aby opuścić miasto, ale się udało:). W KL, nocowałem w najtańszym chyba hostelu w mieście - 10zł/dobę! W pokoju za współlokatora miałem... Polaka! Facet 30lat+, od 6 miesięcy w trasie, Indie, Chiny, Tajlandia, Kambodża, Laos, itp, tylko zwiedzanie. A jak na to zarobił? Jest hydraulikiem! :) W tym momencie pozdrawiam wszystkich absolwentów socjologii, historii, itp. Ciekawe czy Was będzie stać na takie podróże? :P

Po 3 dniach nicnierobienia w KL, ileż można się szlajać po Chinatown (przynajmniej wyczaiłem sklep z najtańszymi browarami w centrum) pojechałem na lotnisko i wieczornym lotem AirAsia dotarłem do Kota Kinabalu (6). Stolicy malezyjskiego stanu Sabah. Miasta, dość sporego, 500.000 mieszkańców, które stało się moim domem na następny miesiąc :)

Przez kolejny miesiąc, byłem pierwszym lek. wet. wolontariuszem w młodym, dopiero rozwijającym się SPCA Kota Kinabalu :) No może nie takim młodym, bo mają >10 lat, ale przez większość czasu działali dość skromnie.
Przez ten czas wiele się wydarzyło, miałem wiele perypetii z nimi. Tych dobrych i tych złych. Ale o tym rozpiszę się następnym razem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz