Wybaczcie kolejną długą przerwę. Niestety fortuna nie sprzyja mi ostatnio. Kilka rzeczy nałożyło się na siebie i albo nie miałem weny, albo internetu, albo laptopa, żeby wrzucić aktualizacje. Ale nadrabiamy :)
Grześ stara się płynąć. Płynąć z prądem. Dawać ponieść się losowi, nie ingerować za bardzo, zdać się na czysty przypadek. Staram się nie oczekiwać zbyt wiele, a dawać się zaskoczyć opatrzności. Wychodzę na tym zazwyczaj zadziwiająco dobrze ;) Tak właściwie, jak sięgam pamięcią wstecz, cała moja "Wielka Azjatycka Wyprawa" to jedno wielkie zrządzenie losu i pasmo przypadkowych zdarzeń, z których jedno prowadzi do drugiego, jeszcze bardziej zaskakującego.
Trzymając się tej filozofii, nie zrażałem się za bardzo końcem mojej wyspiarskiej utopii na Langkawi. Najwyraźniej nie jest mnie to teraz pisane. Zacząłem szukać i... znów, zupełnym przypadkiem znajoma wspomniała mi o zasłyszanej ofercie. Nie wiadomo czy jeszcze aktualnej, w ogóle nic nie było wiadomo, poza tym, że ktoś coś kiedyś powiedział. Zobaczymy.. pomyślał Grześ i napisał maila do Johna, założyciela Soi Dog :)
Tutaj kilka słów wyjaśnienia, Soi Dog to największa pro-zwierzęca organizacja w Tajlandii, a być może i w całym regionie. Praca w Soi Dog bardziej przypomina środowisko korporacji międzynarodowej niż typowego azjatyckiego 'schronu'.
Dzień później sprawdzam pocztę, i masz! Znów to dziwaczne zrządzenie losu. Mail wysłany zupełnie w ciemno, a tu jest odpowiedź! "Tak, jesteśmy Tobą bardzo zainteresowani, kiedy możesz przyjechać? Pierw na miesiąc próbny". Takim oto dziwnym zrządzeniem losu po utracie pracy marzeń, w kilka dni znalazłem drugą! Z warunkami jeszcze lepszymi!
Po kilkudniowej przerwie w Kuala Lumpur (co by się nie przemęczać), poleciałem na Phuket. Wróciły wspomnienia z Tajlandii :) Phuket było jednym z tych miejsc, które celowo starałem się omijać. Turystyczny moloch, komercja, bleh. Ale jak widać, od przeznaczenia nie da się uciec.
Wylądowałem na Phuket, i już następnego dnia rano przystąpiłem do pracy. Schronisko Soi Dog na Phuket jest ogromne! Przeszło 400 psów, kilkadziesiąt pracowników, w tym czworo tajskich weterynarzy (i jeden z Filipin) i do tego ja. Średnio >1000 sterylizacji miesięcznie. Wszystko robione na wziewce, finansowanie lepiej niż dobre. Czyli taki charytatywny odpowiednik korporacji ;)
Do tego warunki pracy również bardzo dobre. Praca od 8 do 17, w tym godzinna przerwa popołudniowa na obiad. Pięć minut na skuterze do pustej, pięknej plaży. Zapewnione zakwaterowanie. Do tego praca TYLKO pięć dni w tygodniu! Matko zapomniałem już co to znaczy mieć AŻ dwa dni weekendu! Cóż za rozpusta!
Znów wpadłem w wir pracy :) Do tego już po dwóch tygodniach zaproponowano mi umowę! Miałem ją podpisać po zakończeniu okresu próbnego. Oczywiście, żeby nie było za różowo, trafiła mi się 'szalona' przełożona. Menager schroniska (i kliniki) jest Regina. Pielęgniarka weterynaryjna z Węgier. I tutaj nastąpi jak najbardziej prywatny wybieg z mojej strony. Jak pewnie wielu z Was wie, zakompleksionych osób nie brakuje na tym świecie. Wielu z nich musi nadrabiać to zachowaniem. Panna R, z wykształcenia pielęgniarka uwielbiała wręcz pokazywać swoją wyższość wszystkim lekarzom tam pracującym. Ona wielka pani 'menadżer', oni siła robocza. Biedni Tajowie byli przez nią praktycznie codziennie rugani.
W tym dużym białym domku sobie mieszkałem przez pierwsze dwa tygodnie.
Grześ jak to Grześ zbytnio się wybrykami panny R nie przejmował i co większe jej przedstawienia zbywał śmiechem. Nie polubiła mnie od pierwszego dnia :) Gwoli ścisłości, Grześ był miły i kulturalny (jak zawsze:P), tylko nie wdawał się w głupią polemikę.
Obiad sam do nas przyjeżdżał. Za całkiem zjadliwe Pad Thai całe 4zł :)
I tak leciały mi kolejne dni na paskudnie przepełnionej turystami wyspie Phuket. Na szczęście schronisko znajduje się na cichszej, północnej części wyspy, gdzie najazdu szalonych rosyjskich turystów jeszcze takiego nie ma.
Takie post-industrialne widoki miałem za oknem ;) Żeby było jeszcze bardziej surrealistycznie, co wieczór z owej konstrukcji nawoływały dwa pawie albinosy.
To skromne osiedle było moim domem przez kolejne dwa tygodnie. Dwu osobowy domek, z TV i internetem included opłacane przez Soi Dog :)
To mój niebieski domek ^^
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy po 28 dniach, na dwa dni przed końcem mojej wizy i planowaną od dłuższego czasu 'visa run' (nie wiem jak to przetłumaczyć), w dniu planowanego podpisania umowy, John podszedł do mnie porozmawiać i z profesjonalizmem godnym podziwu oświadczył mi, że "sytuacja się zmieniła, blablabla, mają kandydata z Tajlandii, blablabla i że już nie są mną zainteresowani" :] Powiedział to z profesjonalizmem godnym dyplomaty. Wiecie po czym poznać dobrego dyplomatę? Kiedy mówi Wam 'spierd...', Wy czujecie radosne podniecenie przed zbliżającą się podróżą.
Cóż, nie wątpliwie był profesjonalistą. A ja... oh przewrotna fortuno! Znów znalazłem się w punkcie wyjścia. Czyli bezrobotny, z całkowitym brakiem planu i pomysłu co by dalej robić, na drugim końcu świata :)
Szczerze mówiąc nie wiem o co kaman, ale mam dziwne wrażenie, że sprawa miała drugie dno i wybieg z tajską konkurencją był tylko ładną wymówką. Nic, pożegnałem się grzecznie. John okazał się na tyle miły, że zapłacił mi umówione wynagrodzenie za przepracowany okres, do tego zgodził się pokryć koszt przelotów z Malezji do Tajlandii. Dostałem wynagrodzenie, pożegnałem się serdecznie i... poleciałem na Borneo na wesele^^
Kolejna niespodzianka - za kilka dni Randolf bierze ślub. Nie może mnie na nim zabraknąć! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz