niedziela, 7 października 2012

Wypadek...


Ostatni tydzień w LAW... ostatni tydzień wolontariatu. Ostatni tydzień w Tajlandii. Tak pechowego tygodnia chyba jeszcze w życiu nie miałem! Zgubienie kluczyków od skutera, ukłucie przez skorpiona, nocna wyprawa do parku narodowego (20km w jedną stronę) bez latarki, powtórna nocna wyprawa do parku narodowego i przejechanie węża (piękny, młody pyton, do dziś mam wyrzuty sumienia).
A najgorsze okazało się, lekkomyślne wydanie mi samochodu i polecenie przywiezienia pewnego psa, a raczej jego zwłok.
Grześ, równie lekkomyślnie na to się ochoczo zgodził. Mimo, iż nigdy nie prowadził jeszcze samochodu z kierownicą po prawej stronie... w Tajlandii... podczas ulewy! Ehh... errare humanum est
Wszystko szło pomyślnie, aż do drogi powrotnej. Wspomniane już opady deszczu, śliska droga, ostry zakręt i nierozsądny kierowca - nieszczęście gotowe. Wjechałem w rów! W krzaki, w drzewo, i w coś tam jeszcze! Szczęśliwie ominąłem słup energetyczny. Okazało się, że dwutonowe auto, ze źle rozłożoną masą (klatka unosiła przednią oś do góry), z łysymi oponami ma całkiem sporą bezwładność. Po wciśnięciu hamulca 'popłynąłem', niczym w koszmarze, nie mogąc już nic więcej zrobić. Auto, jak widać na zdjęciach, szczęśliwie silnik, rama zostały nienaruszone. Wszystko kwestia dobrego blacharza, oraz wstawienie nowej szyby i lusterka w drzwi kierowcy. Mnie, poza wyciąganiem szklanego pyłu z łydki nic się szczęśliwie nie stało (miałem zapięte pasy). 




Od zaprzyjaźnionych wolontariuszy dowiedziałem się o jednej, bardzo istotnej zasadzie, powszechnie przyjętej za standard w organizacjach pozarządowych. Jeżeli dochodzi do sytuacji, podobnej jak u mnie - wolontariusz nie odpowiada finansowo za wyrządzone szkody.
Dlaczego? Ponieważ byłem w pracy, nie była to rekreacyjna wycieczka samochodem - wypożyczenie go. Wykonywałem pracę dla nich (przypominam nie odpłatnie) z czystej chęci pomocy. Ludzi nie powinno się karać za coś takiego. Poniekąd również nie miałem wyjścia, aby nie jechać. Dostałem polecenie (które powinienem jednak podważyć...).
Oczywiście w moim przypadku, w LAW nie było spisanych żadnych zasad - kto odpowiada w tego typu sytuacjach... Pomimo kapitalnego wsparcia wolontariuszy oraz naszej manager (dzięki Maja!) atmosfera zrobiła się dla mnie nerwowa. Po kilku dniach w napięciu, udało mi się dojść do (jako takiego) porozumienia z założycielką. Pominę, że nie zapytała się nawet jak się czuję... pomału się przyzwyczajam, że tego typu osoby nie są do końca normalne. Wszystko przeliczają na kasę, kasę na ilość zwierzaków jakie mogą za nią uratować, a to na ile im samoocena wzrośnie...

W każdy razie, myślałem, że najgorsze za mną... Znacie to zdanie, o przyjacielu wbijającym nóż w plecy? Ja poznałem takiego 'przyjaciela'. Starsza kobieta, Brytyjka - pomogła mi po wypadku, zrobiła herbatę z mlekiem, dyskretnie przy tym wypytując o moją sytuację finansową i od razu mówiąc, że to tylko do jej wiadomości. Głupi byłem, że odpowiadałem... Ta kobieta okazała się największym wrzodem na d... jakiego miałem w życiu okazję spotkać! Wyobraźcie sobie, że wszystko o co 'w tajemnicy' się mnie dopytała wędrowało prosto do Junie (założycielki). Jakby tego było mało, w dzień mojego wyjazdu, przyszła do mojego pokoju o 7 rano (!), obudziła mnie i... zaczęła, przepraszam za potoczny zwrot - jechać po mnie jak po burej suce! W pierwszym momencie nie wiedziałem co się dzieje. Kobieta, którą uznawałem za jedną z bardziej życzliwych mi osób wygaduje takie rzeczy pod moim adresem. Wiecie, nie było to przyjemne usłyszeć, że jestem złym człowiekiem, złodziejem, nie mam za grosz honoru, że jestem złym weterynarzem (sic!), że życzy mi, aby coś złego mi się w życiu przytrafiło (sic!), i tak w koło Macieju... Była na tyle bezczelna, że nie chciała wyjść! Niby człowiek zdaje sobie sprawę, że ta kobieta nie jest normalna, ale jednak jej słowa bolały...
Widząc, że nic u mnie nie wskóra, postanowiła obudzić naszą manager! Którą raz jeszcze przepraszam, za wybryki tej kobiety.
A co najgorsze, wolałem jej nie prowokować do kolejnych ataków przy wolontariuszach i nie miałem okazji się pożegnać z nikim w schronisku! Parszywa baba! Tak mi napsuć krew... "Ciekawy" miałem poranek, prawda? :) W ostatni dzień w Tajlandii, zarazem pierwszy w Malezji. No i w moje urodziny...

3 komentarze:

  1. Wyczerpałeś chyba limit pecha do końca roku; całe szczęście, że nic Ci się nie stało...

    Pozdrowienia : )

    PS Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - i jak najmniej takich "miłych" dni!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja tak za ponoć hinduskim przysłowiem: "Na końcu zawsze jest dobrze, a jak teraz nie jest dobrze, to po prostu znaczy, że to jeszcze nie koniec". Pełna podziwu jestem, kawał dobrej roboty zrobiłeś, a do tego blog rewelacyjny! ;+)

    3maj się ciepło, a do tego spóźnione acz serdeczne: wszystkiego, co najlepsze na urodziny! :+)

    OdpowiedzUsuń
  3. urocze miałeś urodziny.
    I ja także przyłączę się do życzeń wiórki, dodając od siebie, że nie warto się psycholami przejmować. Kij im w... ;)

    OdpowiedzUsuń